Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/173

Ta strona została skorygowana.

Tak się ten dzień odpustowy im żałobą i smutkiem naznaczył, że i nie pamiętali jak minął. Aż około wieczora ktoś na podwórze wpadł, prędko, bez pozdrowienia do chaty wbiegł. Była to Barbara Szwedasa cała we łzach, z dzieckiem u piersi, rozczochrana.
— O Jezu! Marja! — krzyknęła, łkając.
Porwali się wszyscy do niej.
— Co się stało? Zdechło co u was? Dziecko chore?
Ale ona zdyszana, czepiając się sprzętów, nic więcej z siebie wydobyć nie mogła.
— O Jezu, Marja! O Jezu, Marja!
— Cicho Barbikie! — Wawer krzyknął. — Gadaj porządnie, ojca chorego nie strasz darmo.
Barbara do ojca przypadła.
— Tatusiu, ratujcie! Starego naszego wzięli! — wyjąkała.
— Jakto wzięli?
— Wzięli! Żandary, policjanty, do sądu, do kryminału!
— Matko cudowna! Za co? Gdzie?
— Ja nie wiem, Juras z tą wieścią wpadł, parobczaka zabrał i precz polecieli — ratować. O Jezu! O Jezu!
Jeden Wawer rzecz całą zrozumiał zapewne, bo dalej nie pytając, za czapkę wziął i wybiegł prędko. We wsi czuć było coś niezwykłego. Kupili się ludzie, szeptali, oglądali się trwożnie. On ich wszystkich mijał i dobiegł do Jodasów chaty.
— Rozalko! — krzyknął przez okno.