Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/177

Ta strona została przepisana.

— Nie! Zostaniecie! — rzekł stanowczo. — Pójdę ja sam, a wy spoczniecie. Dajcie, co macie.
Przemocą wziął jej z rąk zawiniątko.
— I skrzypki tego chłopca do chaty zabiorę, a to tak schowam, że i pies węchem nie znajdzie. Bądźcie spokojni i dobrej myśli.
— Dziękuję wam za usługę.
— Krystofa niema?
— Niema — odparła, jakby przerażona, oglądając się wokoło.
— Co macie sama tu siedzieć, chodźcie do nas. Ojciec tam chory leży, ale przy Maryjce raźniej wam będzie.
— Dziękuję. Zwykłam sama być. Wyście bardzo dobry!
— Ot, osobliwość! Żebyście wiedzieli, jakem o was niespokojny tutaj z domu biegł! Bardzo mi was, szkoda, Rozalko!
Dziewczyna nic nie odrzekła i odeszła w głąb izby. Myślał, że ją rozgniewał więc tylko: «dobranoc» rzekł i odszedł, nie chcąc drażnić.
Gdy wrócił do chaty, rozprawiano jeszcze o Szwedasie. Istotnie, sprawa jego była ciężka. Trzeci raz powtarzało się to samo. Za pierwszym razem opłacił karę, za drugim odsiedział w więzieniu, teraz go ześlą niechybnie. Wieś poruszona była, zgrozą przejęta, przeklinano duszę i życie zdrajcy. Bo zdrajca był w tej sprawie. Ale kto?
Stary Jan już nie stękał, ale z okiem, w sufit utkwionem, rozmyślał, nic nie mówiąc. Rozjaśniły mu