Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/180

Ta strona została przepisana.

— Nie ośmieli się on tutaj powrócić — mówili wszyscy.
— I tatusio nie wróci! — wzdychał Jurgis. — Jutro go, jak złodzieja czy zabójcę do Kowna powiodą.
Wawer i stamtąd uciekł i mimo woli do Rufina swe kroki skierował. Co ten mu powie?
Kaleka przy stole swym roboczym siedział, figurkę świętą rzeźbiąc. Był blady jak papier, trzęsły mu się wargi, a na chude ręce, pracą zajęte, padały z oczu rzadkie, wielkie krople — jak perły. A on ich nie ocierał, ani się wstydził, ani chował, choć skrzyp drzwi usłyszał i gościa poznał.
— Rufin!... Spodziewałeś się ty łajdactwa takiego? — wybuchnął Wawer, stając przed nim.
Rzeźbiarz roboty zaprzestał i ręce swoim zwyczajem wyciągając na stole, złożył na nich głowę znękaną.
— Można w co wierzyć na świecie, co czynić, co kochać — Karewis wzburzony dalej mówił — kiedy ludzie, jak psy się gryzą, jak niewolniki zdradzają! A gdzież to ziemi umiłowanie, gdzie ta wiara, coś ty kiedyś tak sławił. Ten na obczyźnie nie był, ta chata go wychowała, ta ziemia wykarmiła, a taki on! Mnieście wytykali palcami, sądziliście, nazywaliście odstępcą, Niemcem! Któż on — ten wasz chłop — ten wasz brat?
— On jest mordercą i zginie — powoli, uroczyście mówił Rufin.
Łzy mu zaschły, głos stwardniał.
— Jego, jako kąkol wyrwą i spalą innym na