Zobaczył ją, nim oprzytomniała, nim zdołała krzyknąć.
— To jesteś! — burknął. — Cóż siedzisz i oczy wyłupiasz? Prędzej, jeść mi daj i wódki przynieś!
Ona się nie ruszyła. Zgarnięta na ławce, zczerniała przez ten jeden dzień, patrzała nieruchomie, coraz dziczej na niego. Rozdymały się jej nozdrza, krwią nabiegały skronie. Jego też rozdrażniało jej wymowne milczenie, oburzył opór widoczny. Podszedł, pięści składając.
— Ruszysz się, czy nie? Słyszałaś? Jeść chcę i wódki! Zaraz!
Ona powstała wreszcie, cała się trzęsąc ze zgrozy.
— Czegoś tu? — zawołała. — Chatę tę dla uczciwych ludzi stawiali, a nie dla łotrów i zaprzedajników! Precz idź, skądeś przyszedł!... Chleba dla ciebie niema tutaj! Precz idź!
A wtem Krystof pięść podniósł na nią i bić począł, drugą ręką za włosy uchwyciwszy. Spadały na nią razy i sołdackie przekleństwa, po izbie ją włóczył za warkocze, nogami kopał, sam tak zajadły i rozjuszony, że pianę miał na ustach, krew w oczach.
Dziewczyna nie wydała głosu z siebie. Zrazu broniła się zasłaniając rękami, szamocąc się, potem straciła siły i przytomność, osunęła się na ziemię. Byłby ją zabił chyba, bo leżącą i omdlałą jeszcze bił, szarpiąc jej odzież, wydzierając włosy, a ona, już mocy zaciętości nie mając, tylko jęczała żałośnie, ledwie dysząc, półmartwa.
W tej chwili Krystof poczuł, że go ktoś za kark chwycił, oderwał od ofiary.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/185
Ta strona została przepisana.