w chacie swego nie mam, ino hańbę, co za mną w ślad pójdzie...
Zapłakała gorzko, a on się do niej przysunął i ot tak, sam sobie z czynu sprawy nie zdając, żalem zdjęty i czułością, ramieniem ją wpół ogarnął.
— Kwiatuszku mój biedny — wyszeptał, tuląc ją do siebie.
Wstrząsały ją łkania i nie opierała się wcale pieszczocie. Tak nieszczęśliwą się czuła i tak samotną.
— Było mi poco wracać do chaty jego, niegodziwca, prosić, by też ostał! — żaliła się. — Myślałam, że on tu złagodnieje, ustatkuje się, jako ojciec będzie. A on taki się stał. Szwedasów dobrych żałobą okrył, wstyd i hańbę i zgubę nam zgotował!
— Nie płacz, Rozalko, tyś niewinna! Ciebie każdy uszanuje i pożałuje. Nie zobaczysz go więcej. Pocieszy cię Bóg zato dobrą dolą. Nie płacz, nieboga!
Wawer coraz bliżej ją do siebie tulił i wreszcie tak się pochylił, że ustami jej czoła dotknął.
Ona, zajęta swą troską jedynie, dała się całować, a w nim krew poczynała grać i serce bić gwałtownie.
Już pod płotem Didelisów sadu byli, gdy on ją w objęcia wziął, całując po twarzy i ustach. Wtedy się opamiętała i przestraszyła okropnie.
— Wawer! — poczęła błagać. — Nie godzi się! Puśćcie! Swoją macie dziewczynę! Grzech popełniacie!
— Co zrobię, kiedym was umiłował i wstrzymać się nie mogę, tak mię do was serce woła! Pójdźcie za mną, a tamtą rzucę! Przysięgam!
— Nie grzeszcie! Opamiętanie miejcie! Nie żonam
Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/189
Ta strona została przepisana.