Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/197

Ta strona została skorygowana.

— Jakże? Nie zostanie?
— Nie. Ledwiem go do pojutrza uprosił. Już się też nie godzi więcej dokuczać i wstrzymywać. Wola snać taka Boża. Czy ja wiem? Mnie mimo wszystko coś szepce, że niedarmom się modlił. Może Bóg jaki cud sprawi... Gospodarze wczoraj się do niego zeszli i hurmem prosili, by za nich z panem pogadał, wedle tej dzierżawy gruntów dworskich. On to im tę myśl rzucił i o niczem innem teraz nie marzą.
Bez niego tu nikt nie uczyni, bo i z panem umowę trzeba zrobić i grunta podzielić i pieniądze na każdego wyliczyć i zebrać na termin, a przytem moc rachunków trzymać. Jego tylko głowa to obejmie. Prosili go, jak dobrodzieja, a młodsi krzyczeli, że go siłą od siebie nie puszczą.
— Cóż on? — Rufin ciekawie spytał.
— Znać było, że mu odmowa ciężko szła, że się sam przywiązał, że nie odszedłby bez musu. Ano, mus, powiada, jest konieczność. Tak mu wkońcu aż łzy w oczach stanęły, jak mu stali dziękować i dobrze życzyć, żałować. Ano, mus jest.
Zwiesił stary głowę i zasępił się ciężko.
— Gdzie on teraz? — Rufin spytał.
— Żyto sieje.
— Sam?
— A sam. Zacząłem ja rano a on wnet pojął i powiada: dajcie mnie, ojcze, dokończyć. Jak to zbierać będziecie za rok, pomyślcie o mnie, żem wam zasiał ten chleb pierwszy. Jakbym ja kiedy o nim nie myślał.
— Pójdę do niego, bo interes mam.