— Poczekajcie, zawołam.
— Nie, nie. Pójdę sam zobaczyć go przy robocie.
Poszli tedy razem. Neopodal czerstwe już zagony wyciągały się symetrycznie — na pierwszym z brzegu worek z ziarnem bielał, a opodal Marcinek, pogwizdując, świeży zasiew broną zawłóczył.
Siewacz do nich brózdą szedł, szerokim rzutem zboża garście przed siebie ciskając, zapatrzony w ten deszcz ziarn dorodnych, rozsypujących się z szelestem.
— Podiek Dewo! (Pomagaj, Boże) — Rufin do niego zawołał.
— Ir yums! (I wam) — odparł, podnosząc głowę.
Rozjaśniły mu się oczy i twarz cała na widok rzeźbiarza.
— Godziło się tobie tak męczyć? Tuza było rzec słowo, a przyjechałbym po ciebie. Tak daleko szedłeś, biedaku!
— Niedawno z miasteczka przyjechałem i wprost tu idę.
— A prawda. Zachodziłem wczoraj do ciebie i chatę zapartą znalazłem. Toś w miasteczku był?
— Szwedasa w więzieniu odwiedzałem.
— Puścili cię?
— Puścili, bo go jutro do Kowna przeprowadzą, skąd nie wróci, więc pozwolili mu się ze swymi pożegnać. Synowie byli i wnuki mu przynieśli, by pożegnał — byłem i ja.
— Cóż on?
— Jako zawsze, spokojny. Do ciebie też prośbę ma
— Do mnie — on?
Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/198
Ta strona została skorygowana.