Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/199

Ta strona została skorygowana.

— Niewielką prośbę. Chciałby cię przed odejściem zobaczyć...
— To jedź, synku — stary Jan zawołał.
— Jedź. Ino rychło — Rufin dodał, na niebo spoglądając. — Konno za godzinę zabiegniesz i jeszcze na czas trafisz.
— Com ja mu? Ledwie znajomy.
— To co? — Jan się ozwał. — Dość, że cię woła, to nie myśleć i zastanawiać się, ale słuchać trzeba.
— Tak i zrobię. Tylko, że nijakiego interesu Szwedas do mnie mieć nie może.
Odpasał fartuch z nasieniem, włożył surdut, pasącą się opodal klacz złapał i do dworku powiódł.
Wracający wolniej ojciec z Rufinem widzieli jak w mig siodło na nią narzucił, zakiełzał, wsiadł i za wrota kłusem ruszył.
Słońce stało wysoko, a on klaczy nie żałował; w godzinę był w miasteczku, zajechał do karczmy dereszowatej dopatrzył, rozkulbaczył i w stronę więzienia poszedł.
Już późno było, więc go puścić się wzdragali, ale stróżowi w garść datek wcisnął i przemógł niechęć.
Zaprowadzono go w korytarz — dawnego klasztoru zabytek — otworzono jedną z cel, nad którą jeszcze z pod glinki werset nabożny, łaciński wyzierał.
— Prędko się sprawcie, bo za pół godziny przyjdę was zabrać — rzekł stróż, wpuszczając go do środka i napowrót drzwi ryglując.
Z pod czystego nieba w mrok izdebki przeniesiony, Wawer nic nie widział i stał w miejscu.