wydobyty i że na grobie nawet garści ziemi, tej swojej, nie dostanę.
Za tę krew... za tę krew! Po tylu latach!
Ale sprawa nad wszystko przed Bogiem świętsza.
Znowu przestał, ciężko dysząc.
— Krew na sumienie wziąłem i odtąd dziecka nie popieściłem nigdy, zabawy nie znałem, ni uśmiechu. Martwiłem ciało, jak kat, a teraz na śmierć idę. Takem żył i pracował. Tak i ty potrafisz!
— Skąd wiecie? Scieżki te wasze mi obce, a ja obcy!
— Skąd wiem? Ot z oczu twoich prawdziwych, z piersi twej potężnej, z mowy twej zuchwałej. To dawne Karewisy takie były i chodziły ścieżynami ciasnemi i twardemi, gdzie się kupowało imię dobre i pamięć wieczystą, a płaciło się, jak przystało — krwią! Żali ci krwi szkoda, żali ci strach, żołnierzu?
— Szwedasie, a co ja powiem, tu zostawszy, honorowi memu i słowu?
— A cóż powiesz, tam poszedłszy, ojcom pomarłym?
Znowu zamilkli, obydwa przejęci. Na korytarzu kroki się rozległy, a potem zgrzyt zamku.
Strażnik wszedł.
— Wasz czas minął. Wychodźcie — rzekł do Wawra.
Ten jakby pijany był i ogłuszony. Stał w miejscu. Strażnik go za ramię wziął i wypchnął za drzwi. Zamknięto celę.
Jak lunatyk, wydostał się Wawer na świat i powietrze i szedł, nieświadomy swej drogi i celu, ciągle przed siebie, aż za miasteczko, w pola ciche, w noc spokojną.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |