Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/208

Ta strona została przepisana.

mu się rozstąpili nieco, a jego i nie widać było, bo krzyżem leżał kaleka, pracowite ramiona rozłożywszy, a czoło o posadzkę wsparłszy. I kule jego tam leżały na ziemi, podle niego.
Odzywały się dzwonki, chyliły głowy, jak zboża łan; brzmiały organy poważnie.
Aż wreszcie się msza skończyła, odśpiewano suplikacje, odmówiono pacierze. Ksiądz do kratek przystąpił, ewangelję odczytał.
Zrobiła się wielka cisza przy nauce.
Potem ci z Wisborów, z Palandrów, z Zaweliszek odpływać zaczęli, stopy Chrystusowe u wejścia całując.
Z Karewiszek nikt się nie ruszył.
Oczekiwali snać czegoś jeszcze od ołtarza.
Jakoż gdy ksiądz naukę skończył, zaruszała się gromada, szmer przeszedł po niej i jakby wiatr powiał, zrobiło się blisko ławki pańskiej wolne miejsce, wśród którego tylko dwoje ludzi stało, a lud patrzał na nich i patrzało na nich słońce z górnego okna, na głowy ich rzuciwszy garść blasków.
Stali blisko siebie.
Mężczyzna, prosty i wysoki, miał na sobie staroświecką sukmanę siną o stu fałdach, ściśniętą szerokim rzemieniem, rozwartą nieco na piersi.
Z pod niej wyzierała samodziałowa kamizelka i kołnierz grubej, lnianej koszuli.
Na piersi szkaplerzy miał kilka, a wśród nich jeden, jak krew, czerwony, w kształt serca wycięty...
W rękach grubych i ciemnych trzymał czapkę futrzaną.