Burzami był wzdęty Bałtyk siny i jesiennemi wichrami smagany.
Nad nim bure niebo chłód rozrzucało i ponurość, białe piany na grzbietach fal jak śnieg złowieszczy były.
W Memlu ładowano ostatnie statki przed zimą, spieszono się, by wczas jeszcze umknąć na brzegi łaskawsze, w porty cieplejsze.
Ludzi było jak mrowia po bulwarach, po tamach. Roiły się pomosty, daleko w morze rzucone, rozbrzmiewało powietrze od łoskotu spuszczanych belek, świstu pary, dzwonków, zgrzytu wind, nawoływań i rozkazów.
Niedaleko zbożowych magazynów ładowano kilka ciężkich, transportowych parowców, spody ich czerwono malowane, zagłębiały się coraz bardziej, boki osłaniające skrzydła śnieżno-białe, czerniały daleko nazwą. Dwa były angielskie, jeden niemiecki z kupiecką banderą.
Setki, tysiące worków pochłaniały ich dna pękate. Odejdą jutro o świcie, mówili znawcy, patrząc mimochodem na nie.