przez nie głowa kapitana. Oburącz oparł się na desce i wpatrzony w księżyc, nucił półgłosem sentymentalną, niemiecką balladę. Pierwsza strofa dźwięczała zajęciem i uczuciem, drugą śpiewał machinalnie, w połowie trzeciej urwał. Oczy jego przeszły z nieba na pomarszczone falami morze. Myśl ze swą szczególną szybkością snuła się, snuła, snuła, aż zabiegła w inne światy. Parę razy poruszyły się usta, jakby próbując dźwięków, i wreszcie wyszeptał zcicka:
— Baltas Jura (białe morze).
Fale podbijały jedna drugą, biegły, goniły, niosły garście morszczyn i portowe okruchy i coś gwarzyły do marynarza. Żegnały go zapewne, bo już jutro rozstanie się z niemi na zawsze. Nie będą mu te fale śpiewać i wyć, jak przez lat tyle. Opuści sine gościńce i dalekie widnokręgi. Nie będzie już walczył i zdobywał, będzie zbierał pieniądze... Zdawało mu się jednak, że Bałtyk zmienił swą mowę w ten ostatni wieczór, że go nie żegna, jak dotąd, hucznie i szumnie:
— Grüss Gott Kamerad!
Ale szeptał przeciągle i smutno:
— Su Diew jaunis — su Diew! (Z Bogiem, młody — z Bogiem).
Zastanowił się. Nie Bałtyk to gadał — i nie teraz. W jakimś zakątku pamięci został ten wyraz — ostatni, jaki za nim pogonił od gromadki swoich, co go odprowadzili za wieś, na rozdroże ku Niemnowi, lat temu dwanaście. A przez te lata już nigdy tej mowy nie posłyszał. Po niemiecku mówił i myślał, po niemiecku śpiewał i klął, po niemiecku pacierz odmawiał i grzechy wyznawał na spowiedzi. Teraz
Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/23
Ta strona została skorygowana.