Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/29

Ta strona została skorygowana.

łysce, zawieszone na niskiej gałęzi lipy, dwoje siedziało na progu chaty, bawiąc się z łaciastym kotem. Słońce schylało się na zachód. Niebawem już dotknie wierzchu Piłkalnisu (kurhanu) i skwar swój purpurą złagodzi. Niebawem też wieś się zaludni i spoczną pracowite ręce.
Daleko na gościńcu kołatał dzwonek pocztowy. Kołodziej, nie podnosząc oczu, westchnął. Od Ejragoły szła poczta, wiozła pisma różne, listy i papiery do gminy. Pisma nie dla niego były i listów nie miewał, chyba żołnierski, żałosny i krótki od Florka, któremu tam na kraju ziemi śniła się Kirszniawa i rodzinna chata. Ale papierów urzędowych bał się chłop, bo tam bywały pozwy do sądu, rozkłady podatków, rozkazy różne ciężkie. Dzwonek się zbliżał, skręcił z gościńca między zagrody, rozbrzmiewał donośnie między ścianami i sadkami. Nie do gminy to była droga, ani do gospody, ant do plebanji. Gdzież więc?
Kołodziej ręce opuścił i zasłaniając ręką oczy od słońca, patrzał w tę stronę. Bryczka ukazała się właśnie z za pasieki sąsiada, zbliżyła się do jego chaty i stanęła. Ktoś z niej wysiadł. Pan jakiś młody brodaty, w jasnym, ładnym paltocie i miejskim filcowym kapeluszu. Przez ramię miał torbę skórzaną, w ręku laskę o złotej gałce, na rękach rękawiczki jasne. Kołodziej podszedł parę kroków. Ten obcy może zbłądził. Zapytać go o co zechce? Oto żywo otwiera furtkę i wchodzi na dziedziniec. Stanęli naprzeciw siebie i sekundę patrzali w oczy. Wpadłe źrenice chłopa rozszerzyły się zmieszanem uczuciem trwogi, niepewności i uszczęśliwienia. A wtem przybysz