dał, żebym do Hamburga dostawił. Ot, taki warjat. Nie chciałem.
— Czemu?
— Ot, albom to ja socjalista, czy chłystek? Będę bibułę przewoził? To nie honor u nas w kupiectwie.
— Toś ty kupiec?
— A cóż? Ojciec myśli, z próżnemi rękami przyszedłem do was w odwiedziny?
Stary Jan już na syna nie patrzał, ale w ziemię.
— Ja tylko ciebie czekałem i tylko ciebie przyjmuję — odparł spokojnie, ale bez radości.
W tejże chwili niemowlę w kołysce kwilić zaczęło, więc dziad wstał i jak umiał, zaczął je uspokajać.
— Czyje to? — zagadnął Wawer.
— Andrzejowe. — Wawrzyńcem nazwali na twoją pamiątkę.
— To Andrzej żonaty?
— Żonaty i Piotr. To Piotrowe tych dwoje większych.
— To u was znowu w chacie pełno i jednaka bieda?
— A cóż! Tak Bóg dał.
— Bo nam wszystkim w świat iść trzeba.
— Któż tu ostanie?
— A choćby nikt! Czego żałować? Albo tu los czy dostatek? Ot — gnicie.
Spojrzał po podwórzu i gumnie, po omszonym dachu chaty.
— Czego żałować? — powtórzył. — Mieszkacie, jak na świecie i bydło nie mieszka. Mordujecie się dla kawałka ohleba, zarabiacie kopiejki, chodzicie
Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/32
Ta strona została skorygowana.