— Przywiozłem wszystkim podarków z za morza.
— A ot, i wracają, zdaje się — rzekł stary, nasłuchując.
Od łąk, zrazu na jeden głos, potem chórem, podniosła się pieśń donośna i płynąca ku wsi. Obadwa wstali. Wawer szyję wyciągnął i łowił słowa jeszcze dalekie i niewyraźne.
— Poznajesz? — spytał ojciec.
— Nie.
— Toż kosiarzy śpiew: «Vali Dalgiale!»
— Zapomniałem. Śpiewali my inne, a po teatrach tom się rozmaitości nasłuchał.
Stary chmurno spojrzał na syna. Twarz jego, zawsze posępna, stała się twardą i zawziętą.
— To przypomnij. Naszej pieśni po teatrach nie rozwożą.
Śpiew się zbliżał, dochodził z za Piłkalnisu, obijając się o rzekę i dalekie bory. Teraz już wyraźniej doleciały słowa do Wawra, który cygaro zapalił, ręce w kieszenie włożył i słuchał z miną pobłażliwej wyższości:
Hulajże, koso, hulaj!
Do kwiatów się przytulaj!
Trawa sianem nie będzie,
Nim nie muśniesz jej w pędzie.
Żwawo, zwijaj się, ramię,
Cięcie kosy nie złamie,
Hulajże, koso, hulaj!
Do kwiatów się przytulaj!
I nagle zbudziła się jego pamięć i zelektryzowany chórem swoich, uśmiechnął się i zwracając do ojca wesoło rzekł: