— A ot, pamiętam i zaśpiewać razem potrafię. Wyjdźmy na ich spotkanie na drogę. Czy oni mnie poznają?
Wyszli. Zdala na drodze widać było gromadkę z grabiami na ramieniu. Mężczyźni mieli jasne samodziały, kobiety barwne spódnice i gorsety. Dziewczęta miały rutę w warkoczach, a mężatki malinowe czepeczki, jak kwiaty.
Idący na przodzie mężczyzna, rosły i ogorzały, trzymał prym w chórze.
— To Szluguris Jonas — rzekł stary. — W ich rodzie zawsze prym trzymają. Piotrów szwagier, pomaga nam dzisiaj; pustak i paliwoda okrutny.
A Szluguris czapkę na ucho przesunął, otarł kraciastą «nosówką» pot z czoła i zaintonował drugą zwrotkę:
Kto nie wyszedł wśród rosy
I nie skąpał w niej kosy,
Temu suchą wiatr trawę
Sprzątnie, jak przez zabawę.
Hulajże, koso, kulaj,
Do kwiatów się przytulaj!
Już o krok byli od eleganckiego pana i urwali śpiew, patrząc ciekawie to na starego, to na tego cudzego w miastowej odzieży.
— Gość nam przybył — rzekł stary Karewis. — Nie poznajecie go?
Andrzej i Piotr podnieśli uznojone ciemne twarze. Obcy przystąpił do nich i za szyję objął całując.
— A toć Wawer chyba? — spytali nieśmiało.
— A on — zaśmiał się stary przez łzy.