Noc była. Nad Kirszniawą wstał srebrny księżyc i ubielił ziemię cichą, umajoną latem.
Spokój uroczysty zaległ okolicę. Nie było w powietrzu wiatru, tylko słabe, ciepłe tchnienie roznosiło z pól i łąk zapachy siana i zbóż, a od rzeczki rzeźwiący podmuch i ćwierkanie błotnego ptactwa. Wieś spała.
Około północy drzwi u Didelisów odemknęły się lekko. Na podwórze wyszedł Wawer. Sen go nie brał na stosach pierzyn w alkierzu, gdzie mu bratowe usłały, według ich mniemania, królewskie łoże. Wyślizgnął się cichaczem, minął izbę duszną, pełną ciężkich oddechów i chrapania całej rodziny, minął sień i wydostał się wreszcie na powietrze rzeźwiące i balsamiczne. Oparł się o wrotka zagrody i paląc cygaro, rozmyślał, zapatrzony przed siebie.
Kirszniawa płynęła opodal, a księżyc stał za nią, rzucając przez migotliwą toń srebrną, ruchomą drożynę. Ognisko świeciło za rzeczką, czerwone, osnute dymem i rozlegały się tony skrzypiec nieumiejętne i często fałszywe. Dworskie łąki tam się już siały i Marcinek przy koniach pańskich ogień palił, muzyką sen sobie z powiek spędzał.