— Mnie bo nuda dniem i nocą ścigała tam w pułku. Ni miejsca, ni wczasu znaleźć nie mogłem. O, głupia dumka, głupia pamięć.
Ręką machnął, torbę na plecach poprawił i wyciągnął dłoń do towarzysza.
— Bywaj zdrów! Jutro przy kościele się zobaczym. Na długoś przyjechał?
— Na tydzień. Jest tu jaka gospoda, żeby się zabawić i pogadać?
— Jest. Ot tam przy gościńcu. Siedzi tam Butkis, soldat, co ludziom prośby pisze i do procesów namawia. Wieczorem tańczy, kto ma ochotę. Ja nie, ale pogadać i owszem.
— To do zobaczenia!
— Do wadzenia!
Rozeszli się. Cieśla ciężko i powoli ku chacie, Wawer, zcicha gwiżdżąc, ku kościołowi i cmentarzowi. Ostatnie zagrody wyminął i dróżką wąską pod górę wchodził. Przed laty codzień zimą biegł tędy rankiem na naukę do księdza, więc znał każdy kamyk i wybój. Zdziwił się więc, ujrzawszy przy drodze tej chałupkę samotną, której dawniej tam nie pamiętał. Wznosiła swe cztery niskie ściany wśród pustego wygonu, nie miała ogródka i płotu, sterczała samotna, jak sierota, między wsią a plebanją.
Wewnątrz świeciło się jeszcze, a na ławeczce pod ścianą czerniały kształty siedzącego człowieka. Dostrzegł zdaleka wędrowca i przypatrywał mu się uważnie. Miał twarz bladą i cierpieniem strasznie wyniszczoną; otaczały ją długie, jasne, jak len włosy.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/43
Ta strona została skorygowana.