Proboszcz karewiski ukończył właśnie codzienną cichą mszę, na której z powodu roboczego czasu mało było nabożnych i zdejmował w zakrystji swe mszalne szaty, gdy w progu stanął Jan Didelis.
— Pochwalony Jezus Chrystus! — pozdrowił zcicha.
— Na wieki! A co tam gospodarzu?
— Ja trochę za interesem i za radą do księdza plebana.
— A dobrze, dobrze. Chodźmy tedy na probostwo. Ale i nowinę mi niesiecie wesołą. Słyszę, wasz syn wrócił z zagranicy?
Stary oczy wbił w ziemię i westchnął, idąc za księdzem drożyną na plebanję.
— Nie wrócił mi syn, ale przyjechał — odparł.
— Czy to nie jedno? — uśmiechnął się ksiądz.
— A nie, bo kto wraca, to na zawsze, a kto przyjeżdża, to w odwiedziny.
— Nie zostanie wasz syn?
— Nie... Dlatego ja po radę i ratunek przyszedł, bo moja głowa stara i ciężka. Znosiła ona różne troski i Boże dopusty, ale ten ostatni snać najcięższy, bo