Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/62

Ta strona została skorygowana.

go sam nie zniosę, ani rady znajdę na taką wielką biedę. Niema już we mnie mocy...
Ksiądz się zaniepokoił. Znał swych parafjan i wiele skarg słyszał, ale Jana nigdy. Nielada była troska, co rozwiązała usta zaciętego chłopa. W milczeniu już weszli do plebanji. Sami się znaleźli w bielonej, ubogiej izdebce, pełnej kwiatów i ogrodniczych narzędzi. Ksiądz usiadł i kołodzieja obok siebie posadził.
— Gadajże teraz, Janie, wszystko z serca!... Jak na spowiedzi wysłucham i, jeśli mogę, poradzę...
Stary chłopskim obyczajem zaczął rzecz zdaleka:
— Dwanaścioro dzieci Bóg mi dał. Nie narzekał ja na nich, chował, doglądał i jak mógł, karmił. Pięcioro ich z domu poszło przez biedę wielką, bo choć pracowałem, ile mocy, chleba brakło. Bóg widzi... nie mogłem dać rady. Czworo ziemia wzięła, piątego cudzy świat i teraz sam nie wiem, po kim gorzej płakać, po tych zmarłych, czy po tym, co onegdajszej soboty przyszedł z obczyzny. Nie trzeba go było wyprawiać, ale czy mi we śnie postało, że go takim zobaczę? Wyrostek był sprawny, posłuszny a do wszelkiej roboty nad podziw dowcipny. Każdy go chwalił i ksiądz i sąsiad i pan we dworze, a ja słabość miałem do niego. I w tem był grzech. Jak się jął napierać iść w świat, nie sprzeciwiałem się zbytnio. Żal było puszczać i żal też trzymać na marne w ciasnej chacie. Zdałem go tedy na wolę Bożą i wyprowadziłem do flisaków. I poszedł biedaczysko, trochę płacząc po chacie, ale śmiało i ufnie i jako kamyk, w wodę rzucony, przepadł nam z oczu a ludziom