Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/70

Ta strona została skorygowana.

— Mój synku poczciwy, dziękuję ci — zawołał Jan, za głowę go obejmując.
— Żeby ojciec z początku tak rzekł, tobym się nie wybierał. Ja to ojcu rad dogodzić, ile mogę.
Pożegnali Rufina i razem poszli, rozmawiając serdecznie i szczerze.
— A gdzież ten szmat ziemi? — wesoło pytał młody. — Pokażcie mi ją tymczasem.
— To chodźmy, kiedyś ciekawy.
Minęli wieś i gościńcem naprzeciw Piłkalnisu dotarli. Stary na lewo zawrócił i ręką wskazał:
— Ot, ten ugór i ta łąka. Niemce kapustę będą sadzić.
— Jakie Niemce? A niedoczekanie ich! Albo to wy nie macie bogatego syna! Od Jodasów niedaleko będziecie. Rozalki krosna słychać aż tutaj.
— Dobra i rozumna dziewczyna. Wracajmy, chłopcze, do chaty na obiad.
Wawer stanął. Jeszcze raz po ziemi tej spojrzał, potem w zanadrze sięgnął.
— Wart ten szmat pięć tysięcy?
— Niemce podobno cztery dają.
— Niech dają, ale nie dadzą. Wracajcie sami ojcze.
Uśmiechnął się tajemniczo i w lewo zupełnie skręcił. Kołodziej za nim patrzał przez chwilę, potem ręce złożył i począł pacierze szeptać. Skończywszy, widział jeszcze, jak syn rzeczkę po kamieniach przeszedł i ku dworowi zmierzał.
— Kupi! — szepnął i oczy mu zabłysły. — Byle Bóg dał i kupił, wtedy on do tej ziemi wrośnie, jak