Coś sobie nucąc, zajęty i bynajmniej zwłoką nie rozgniewany, wybiegł na drogę. Przed nim w jasnym letnim zmierzchu zamajaczył kontur szybko idącej kobiety. Poznał Rozalkę Jodasównę po zgrabnym chodzie i odzieży schludnej i dogonił ją z łatwością.
— Dobry wieczór — pozdrowił.
— Pochwalony Jezus — poprawiła go, nie patrząc.
— Na wieki — odparł, śmiejąc się. — Bardzoście nabożni.
— Jako zwyczaj, mówię.
— A dokądże idziecie?
— Do Rufina.
— Oho, do kawalera, wieczorem, sama jedna... Nie boicie się obmowy?
— A któż mnie obmówi? Chyba wy, bo inni mnie znają.
— I ja milczeć będę za buziaka.
— Możecie sobie gadać, ile się podoba. Ja dla was nie mam buziaków, a wam wypada swojej Niemkini wiary dochować.
— A któż wam o Niemkini mojej mówił?
— Ano sami po wsi trąbicie, jakby to Bóg wie co za wielki honor był.
— A bo i jest honor.
— Nieosobliwy. Jabym się wstydziła.
— Czego?
— Dla Niemkini Boga podeptać.
— Co wy, chłopy, wiecie! Śmiech słuchać.
— A nam zgroza! Dobrze powiadacie. My, chło-
Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/74
Ta strona została skorygowana.