Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/8

Ta strona została skorygowana.

— A taki człowiek, ojcze! — szepnęła Greta nieśmiało.
— Drogi człowiek, drogi! Bruck omal go oczami nie pożre. Dwanaście lat mi służy bez cienia zarzutu! Jaki u niego ład w głowie, a jaka ścisłość w sumieniu, to ja tylko jeden wiem.
— Ach, ojcze, sam będziesz winien jego zgubie. Bruck takiego człowieka nie naraziłby na burze, nie trzymałby na marnej posadzie okrętowego kapitana! Statków zostanie ci jeszcze jedenaście, a kapitana Lorenza nikt nie zastąpi!
— Bruck go urzekł — zamruczał kupiec ponuro. — Kiedy «Margareta» dawała ostatni znak do odejścia, a Lorenz brał sam za koło u steru, Bruck z damby przypatrywał się i coś mamrotał przez zęby. Taki Spitzbub!
Umilkł, ciężko odsapnął i znowu wlepił oczy w kartę.
W kupieckim dworze wieczór przerwał robotę. Wyludniły się magazyny i biura, ucichł gwar i wstrząsający sklepienie łoskot frachtowych wozów dostarczających towary, rozbiegła się rzesza komisantów i urzędników firmy. Pozostał właściciel sam, córka i nieliczna służba w głębi mieszkania.
Za ścianą nieprzerwanym nigdy ruchem i wrzawą roiła się portowa ulica, rozlegały się parowe sygnały, dzwonki, turkot i nawoływania, a ponad to wszystko górował głuchy, potężny huk Bałtyku, bijącego ze złowrogą wściekłością o portowe tamy.
Panna Greta oparła się o biuro, zakryła oczy i prawdopodobnie płakała. Pan Matschke od papiero-