Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/84

Ta strona została skorygowana.

sów siwki i Petrasa rozpromienionego, jak zorze. Wszyscy mijali Jodasów. Oni nie mieli co zwozić, bo resztę, co sąsiedzi nie zagrabili, Krystof w dzierżawę oddawał, a i nie mieli gdzie zwozić, bo budowle rozwaliły się ze szczętem, a i nic karmić wonnem sianem nie mieli, bo ostatnią krowę sprzedali na przednówku. Dziewczynę żałość ogarnęła i cicho zapłakała.
O południu skwar nieznośny zatrzymał robotę. Rozalka wtedy wyszła. Droga była pusta i pola puste
Ona, na upał nie dbając, poszła drożyną polną w stronę Kirszniawy. Za rzeczką ciągnęły się pastwiska dworskie, zarosłe kępami tarniny, róż dzikich i młodej wierzbiny.
Dziewczyna minęła rzeczkę po dużych głazach, w gęstwinę tę wpadła, rozglądała się, jakby szukając kogoś. Pastwiska też pusto wyglądały i tylko zdaleka parskanie koni dawało się słyszeć.
Nagle z za krzaku ukazał się wyrostek lat może piętnastu, chudy, śniady, wichrem spalony, bosy, w płótniance na grzbiecie i dziurawym kapeluszu na gęstwinie konopiastych włosów. Twarz jego jak pięść, mała, bronzowa, lśniąca od słońca i potu, wyjrzała ciekawie na idącą i uśmiech przyjazny rozchylił wargi, odbił się aż w żywych, roztropnych oczętach.
— A, Rozalka! — radośnie zawołał.
Teraz i ona się zaśmiała.
— Dawnoś nie był we wsi, Marcinku! — rzekła.
— A dawno! Człowiek robotę ma! — odparł z dumą dorosłego pracownika. — Onegdaj wieczorem do chaty zabiegłem Wawra posłuchać, jak cuda baje. Chciałbym z nim pójść, ale ojciec nie puszcza.