Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/88

Ta strona została skorygowana.

Chłopak, skończywszy, wstał bardzo blady, ale zdeterminowany i poważny. Jakby o lata przez tę chwilę dojrzał. Już o nic nie pytał, ale sam dysponował:
— Jak zmierzchnie, pójdę, a rano wrócę i do ciebie zabiegnę sprawę zdać. Bądź spokojna, już ja się tak uwinę, że nikt inny lepiej nie zrobi. Trza dobrze się sprawiać, żeby konie w zagrodzie nie zgłodniały. Panby się gniewał i z zasług potrącił. No, nic to. Dam rady!
Zuchwale grzywą swą wstrząsnął i bat rozwinąwszy, palnął donośnie.
— Daj ci Boże, szczęśliwie, Marcinku! A pamiętaj, że na twojej głowie spokój całej wsi. Żebyś się przestraszył i co rzekł...
— Tożem przysiągł! — obraził się chłopak.
— Dziękuję ci. Zuch jesteś.
Powtórzyła mu raz jeszcze, co i jak miał czynić, a potem pożegnała i odeszła.
Przeprowadził ją do rzeczki i wrócił bardzo zamyślony. Za nadejściem wieczora stadninę zegnał do dworu. Skrzywiony był i kulał.
— A co to? Nocą paść nie będziesz? — zagadnął go gospodarz folwarczny.
— Proszę pana... wszystko mnie boli i noga obiera. Pójdę na noc do chaty.
Uwolniono go na widok zbiedzonej twarzy i utykania. Za bramą wyprostował się i jak zając, czmychnął znajomemi polami, omijając wieś i drogi.
Piłkalnis samotny, obrosły nieprzebytą gęstwiną dzikich krzewów, ukoronowany drzewami, stał czarny