jego, obeznane z ciemnością, widziały wyraźnie i daleko. Biegł, jak kula, do ziemi zgięty, bose nogi wysoko podnosząc, przesadzając, jak chart, zagony, rowy, miedze, płoty. Karewiszki wyminął, na gościniec się dostał i tam, niczem już nie hamowany, podwoił szybkość. Tylko mu, jak cienie, migały słupy telegrafu, drzewa, krzaki.
Parę fur spotkał, wracających z miasteczka, oglądano się za nim ciekawie, potrącił kilku pieszych, na pozdrowienie pobożne nie odpowiadał. Tak dobiegł zawrotu, gdzie gościniec do Palandrów droga polna przecinała. Stała tam karczma i studnia przy niej. Marcinek zziajany, bez tchu, z zapiekłem gardłem do studni, jak pies, przypadł i z koryta wodę łapczywie chłeptał. W tej chwili drzwi karczmy się rozwarły, ktoś wyszedł, stanął, popatrzał na niego i przystąpił bliżej.
— Kto tam? — zagadnął gromko.
Chłopak, jak dzikie zwierzę, w bok się rzucił, nie odpowiadając. Pytający za ramię go chwycił.
Wówczas w Marcinku duch zamarł. Spostrzegł gwiazdkę na czapce. Był to policjant.
— Kto ty? — spytał po rusku.
— Ne suprantu! (Nie rozumiem) — odparł, jak węgorz się wywijając pod ściskającą go dłonią.
— Kto ty? — policjant po żmudzku powtórzył.
— Ja tutejszy. Konia szukam. Z paszy uciekł — bełkotał, szamocąc się, chłopak.
— Jak się nazywasz?
Na to pytanie, nieprzytomny, zaciął się.
— Jonas — odparł wreszcie.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/90
Ta strona została skorygowana.