Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/91

Ta strona została skorygowana.

— Łżesz! Hej tam, światła tu dajcie! Do mnie!
Na krzyk z karczmy ktoś wypadł, zajaśniała latarnia. Trzech ludzi obstąpiło malca.
— Nie znam — odparł policjantowi karczmarz, latarkę do oczu chłopca przysuwając.
Marcinek przestał się szamotać. Nieznacznie kurtkę swą rozpiął.
— A złodziej, szelma! Do komórki go zamknąć, po dniu obszukamy. No, marsz!
Ale chłopak w tej chwili niespodzianie w bok się rzucił, z kurtki się oswobodził, szarpnął, dał sus sążniowy i przepadł gdzieś za rowem w polu, żytem zasianem. Jak chróściel, w morze kłosów wpadł i zginął w tem morzu swem rodzinnem. Z początku, jak wąż pełzał, często przyczajał się do ziemi, to znowu, zgięty w kabłąk, by nad zboże nie wystawać, pomykał bez śladu zygzakiem. Potem ciszą i spokojem ośmielony, głowę wytknął na wiatr, orjentował się w położeniu. Poznał okolicę i radośnie wykrzyknął. Lasek, co czerniał przed nim o wiorstę, były to już Palandry. Spóźnił się, bo oto niebo jaśniało na wschodzie, ale sprawił się dobrze. Na drogę już się nie ośmielał, przez bramę do folwarku nie wszedł. Z za gumien na dziedziniec wyjrzał. Niebo coraz było jaśniejsze. Nareszcie z domu człek jakiś wyszedł i pacierze odmawiając, do stodoły się zbliżył. Marcinek zcicha zagwizdał. Człek obejrzał się, zoczył go i podszedł szybko.
— Wy Kotis? — chłopak tajemniczo spytał.
— Ja.
— No, to macie!