Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/93

Ta strona została skorygowana.

Zbudziło go wcale niedelikatne trącenie w bok. Zerwał się na równe nogi.
Nad nimi stali dwaj urzędnicy gminy, z blachą na piersi a kijami w ręku: Brodacz stary i Jurgis Szwedasów.
— Wstawajno, błaźnie! — stary gromko huknął.
— A czego? — chłopiec drżał.
— Do gminy cię kazano dostawić piorunem! Coś ty przeskrobał?
— O Jezu! Ja nic, ja konie pasę! Nie mogę do gminy iść. Ja na służbie! — jąkał.
— Co tam twoja służba! Urząd przedewszystkiem! I mybyśmy woleli siana resztę sprzątnąć, niż ciebie o trzy wiorsty wodzić! No, marsz!
Poprowadzili go jak aresztanta. On się już nie sprzeciwiał swej władzy. Dreptał przed nimi ze zwieszoną głową, bardzo zalękły i tylko prosił, by ojcu nic nie mówili.
Gmina była we wsi sąsiedniej, w Wisborach. Chłopczyna nigdy tam nie był nawet, a w miarę zbliżania coraz go większy lęk napadał. Strażnicy napędzali go do pośpiechu, a on zbolałe swe stopy ledwie niósł, utykając często i kurcząc się, jakby czuł już razy na plecach.
Nareszcie przyszli na miejsce. Wprowadzili go do izby, gdzie się sądy i narady gromadzkie odbywały.
Wójt siedział za stołem, ławnicy i starszyzna, a wśród nich policjant, mocno rozsierdzony.
On, taki mały i mizerny, przed nimi stanął i nic zrazu nie widział, tylko swą kurtkę płócienną, obszarpaną na stole. Czuł się zgubionym.