Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/97

Ta strona została skorygowana.

w chacie nie pokazuj. Rówieśnicy śmiać się i drwić z niego będą.
Płakał Marcinek, póki mu łez i sił nie zabrakło. Potem, znękany, zbity, głodny, zasnął, jak zwierzątko zbiedzone, skręcony w kłębek na garstce słomy.
Szauklis go zbudził, otwierając skrzypiące drzwi. Dał mu chleba i wody, wrzucił też ową nieszczęsną podartą płóciankę siną. Chłopak zaczął go po rękach całować.
— Mój dziadziu, mój złoty, puście mnie do koni! Toż ja zginę tutaj!
— We środę cię puszczę.
— We środę! O Jezu! Toć to za pięć dni dopiero!
— A no cóż? Tak zasądzono. Dosyć lamentować; ażebyś się nie nudził, oto masz słomę. Spleć mi kapelusz.
— Splotę, byle się ojciec nie dowiedział.
— Oho, jeszcze z wieczora przychodził.
— A bardzo się odgrażał?
— Ano, pewnie! Chciał tu przyjść, ale nie wolno.
— Oj, biedna moja głowa, biedna!... Gdzie ja się obrócę?
Szauklis się uśmiechnął i wyszedł.
W ciemnej komórce Marcinek męczył się nieznośnie. Do obszarów wolnych i bezgranicznej swobody nawykły, ciasnoty i mroku znieść nie mógł. Słomę splatał machinalnie, zamiast odpoczynku, zmęczony i chory się czuł. Zamiast ludzkich głosów, słyszał tylko krząkanie wieprzaka na lewo, a na prawo, wieczorem, porykiwanie cielęcia do krowy. Powietrza mu też brakło. Do ściany podchodził, szczeliną na