Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/99

Ta strona została skorygowana.

to jeszcze od ojca czeka. Da on mi, da! Jeszcze z naszego rodu nikt w areszcie nie siedział. Wstyd zrobiłem chacie. Będzie mi!
— Pójdę z tobą do ojca, bo ja winna.
— Ej, nie, nie chcę byś mię zasłaniała, odcierpię. I za kurtkę wykrzyczą i za kapelusz.
Markotnie głową pokręcił.
— Nie. Płóciankę ci nową uszyłam. Ot masz, a kapelusz mam także w chacie. Nie bój się!
Podała mu zwitek odzieży, a on, uradowany, prędko się ubrał. Potem z za gorsecika dobyła jeszcze coś małego i wręczyła mu.
— To za tę biedę twoja nagroda — rzekła cicho. — Masz, schowaj, bo to drogo kosztuje.
Marcinek spojrzał i aż poczerwieniał ze szczęścia.
— Książka z modlitwami! O Jezu! Naprawdę moja będzie?
— A twoja. Zasłużyłeś dobrze.
— O jej! Taka gruba i złote brzegi i obrazków aż dwa jest! Toć takie tylko starsi gospodarze mają. Gdzieś ty ją kupiła?
— Dostałam zdaleka, dla ciebie.
— Naprawdę, dla mnie?
— Naprawdę. Powiedzieli: Marcinkowi daj za odwagę i wierność przysiędze. Toż Karewiszek spokój na twojej głowie leżał, a tyś strzymał.
— Oho! Ja wiem, co przysięga. Podziękujże tym za książkę i powiedz, że nieraz i nie dwa gotówem usłużyć. Byle ojciec z chaty nie wypędził!
— Nie, nie.
— A Wawer już odjechał? Nie wiesz?