Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/103

Ta strona została uwierzytelniona.

szy był tłok, nie patrząc ni w prawo, ni w lewo, nie zatrzymując się przy wystawach, biegnąc prawie, tak jej zawsze było przykre wędrowanie w masie próżniaczej ludzkości, tak ją drażniły ciekawe spojrzenia mężczyzn, potrącanie wystrojonych dam.
Przechodząc koło sklepu ogrodniczego, wstąpiła po kwiaty do ubrania stołu; ledwie otworzyła drzwi, chciała się cofnąć, ujrzawszy Andrzeja, ale po sekundzie wahania podeszła do sprzedającej panny, która wydawała resztę, i rzekła:
— Proszę o kilka róż i paproci.
Andrzej drgnął, obejrzał się.
Vous rentrez déjà? — spytał.
— Wielki czas, jeśli pan też wraca na obiad! — odparła też po francusku, wybierając kwiaty.
— Mam jeszcze wstąpić za interesem, ale szedłem do domu, żeby panią spytać, czy nie poszlibyśmy dziś do teatru.
— Razem? — Poruszyła brwiami, wzięła kwiaty, zapłaciła i wyszli razem. Na ulicy dokończyła spokojnie: — Dla pana byłby to przymus, a dla mnie przykrość, a ponieważ ludzie chodzą do teatru, żeby się bawić, nie będę panu rozrywki swą osobą psuła.
— No, i sobie pani w ten sposób przykrości oszczędzi — rzekł urażonym tonem.
— Zapewne, bo nie znoszę tego, by komuś zawadzać swą osobą i krępować swobodę.
— Bardzo jestem pani wdzięczny.
Ale był zły, nie wdzięczny. Skinął na dorożkę, siadł i pojechał. Ona też zasępiła się dotknięta, bo nie czuła się winna.
— Jeśli tak dalej pójdzie, dojdziemy do nienawiści. I dlaczego, za co? Jak mam postępować wreszcie — pomyślała z goryczą i zniechęceniem.
Dom był pusty. Zaczęła w nim gospodarzyć bez zwykłej ochoty, z tem przeświadczeniem, że cokolwiekby zrobiła, zawsze źle będzie i bezużytecznie.
— Trzeba szukać zdroju, by się zahartować! — pomyślała wreszcie, opierając się całą siłą woli tej niezdrowej fali myśli. — Doli nie zmienię, a jak się