Usiedli do obiadu. Kazia czuła, że zbiera się na burzę, ale jej zapobiec, a nawet wmieszać się do rozmowy nie mogła. Zrozumiała teraz rozdrażnienie Andrzeja. Musiał mieć ze zwierzchnikiem gwałtowne przejście.
Prezes przy lokaju nic więcej mówić nie chciał, bo gdy syn żachnął się i chciał protestować — rzekł:
— Będzie czas. Teraz głodny jestem i śpieszę!
Obiad tedy minął spokojnie, ale gdy przeszli na kawę do gabinetu, Andrzej wybuchnął:
— Loris mnie sobie za niewolnika nie kupił. Może wyzyskiwać innych, ale nie mnie. Te jego sto rubli miesięcznie tyle mi znaczą, co nic.
— Widocznie, kiedy na nie wcale pracować nie chcesz i do biura ledwie raczysz zajrzeć, czy jest na miejscu. Musiał polecić innemu twoje zajęcie, bo ciebie nigdy niema w fabryce.
Kazia nalała kawę, podała teściowi cygara i zemknęła z pokoju. Słyszała jeszcze głos Andrzeja:
— To fałsz i przesada. Nigdy godzin zajęcia nie opuszczam; dziś wyjątkowo nie byłem, alebym robotę techniczną wieczorem odrobił, gdyby nie scena, którą Loris urządził. Od jutra nie idę do fabryki.
— Jak chcesz. Jesteś pełnoletni! — mruknął prezes.
Zadzwonił na lokaja, kazał konie zaprzęgać.
— Zostaniesz w domu? — spytał syna.
— Nie, idę do teatru. Wracając do naszej spółki z Markhamem, chcemy odkupić interes jego brata, olejarnię. Ustępuje ją nam na bardzo dogodnych warunkach, potrzebujemy narazie sto tysięcy rubli. Czy mi ojciec może temi czasy oddać tę sumę matki? Warunek spełniłem.
— Tak, ożeniłeś się — suma twoja. Możesz ją mieć w każdej chwili.
— Więc mogę już stanowczo mówić z Markhamem. Za dni parę przedstawię ojcu cały interes.
— Dobrze! Ja się ze swej strony dowiem, co o tem mówią. Owszem, może zdrowiej będzie dla ciebie większy i własny interes. Będziesz miał mniej
Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/106
Ta strona została uwierzytelniona.