Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/110

Ta strona została uwierzytelniona.

— Lubię konie. Zresztą jeśli tu jestem, to po to, żeby się przypatrywać widowisku.
Patrzał na nią po swojemu, badawczo, bystro. Jego zmysł artystyczny lubował się w niej. Miała w sobie doskonałą harmonję smukłych linij, złotaworóżowy koloryt twarzy, pogodny wyraz delikatnych rysów i niebywałą jasność i przejrzystość złoto-brunatnych źrenic.
— Ja się w niej rozkocham jak w zdroju! — pomyślał z dziwną radością, że może patrzeć i mówić z nią.
— Pani mi pozwoli przypatrywać się także razem?
— Proszę pana — odparła z prostotą.
— Wolno gawędzić?
— O, i owszem. Niema racji milczeć, bo niema czego słuchać!
— Siadajże pan — rzekł uprzejmie prezes.
Radlicz usiadł poza Kazią i spytał:
Pani zaprzestała konnych spacerów?
— Moja eskorta chora, ten chłopak stajenny. Jutro go zupełnie stracę. Tak tęskni po wsi, że go muszę do domu odesłać.
— Tak! Ano, to ci drugiego trzeba dostać! — rzekł prezes. — A to ci osieł dopiero, Warszawa mu się nie podoba! Powiedz mi pan, czy tu zawsze takie pustki?
— Jeszcze się napełni po antrakcie. Przyjdą na Karolę.
— Ach, tę na trapezie, żonglerkę. Podobno bajeczna!
— Phi, modna! — ruszył ramionami Radlicz — od czasu, jak ją książę Kocio uczynił popularną, cała Warszawa lata do cyrku.
— Podobno kupił dla niej pałacyk po Sandersach w Alejach?
— I parę koni ze Styrji za pięć tysięcy rubli — i czek na tualety na piętnaście tysięcy rubli miesięcznie, i już nie pamiętam wszystkiego, co opowiadają.