Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/112

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ano, bo i pan plwa na nie i od czci odsądza. Bardzo mi pana żal: nic tak nie boli, jak zraniona miłość własna.
Radlicz spojrzał na nią i uśmiechnął się.
— O, pani feministka! — rzekł ironicznie. — Nie do twarzy z tem pani. Proszę to zostawić Ramszycowej i jej klice na pociechę po zawiedzionych nadziejach. Pani za piękna, za urocza, zanadto stworzona do uwielbień i szczęścia.
Szyderczy uśmiech przemknął po twarzy Kazi, w oczach zapaliły się skry złośliwości.
— To istotnie kuszące i wybór łatwy. Któżby się wahał, czy być koczkodanem, czy być wielbioną przez warszawiaków i zdobyć szczęście z Goldmarkiem! Pan mnie upaja swemi pochwałami! Podobna przyszłość może mi w głowie docna zawrócić!
— Pani drwi, a jednak ja oto dziś w tej chwili założę się z panią, że do przyszłej wiosny będzie pani kochała i będzie pani kochana. Proszę się nie srożyć, nie piorunować zuchwalca. To się stać musi, inaczej byłaby pani potworem, kalectwem, istotą bez duszy, bez nerwów, bez myśli, nawet bez poczucia honoru!
— Szczególnie to ostatnie! — uśmiechnęła się pogardliwie.
— Szczególnie! Honor nie znosi obrazy i krzywdy. Jakże? Trzyma pani zakład?
— Nie, bo nie żartuję z uczuć ani się niemi bawię.
— Nie bawisz się? — to posłyszał i podjął prezes, skończywszy dysputę z radcą.
— Ależ, owszem, tatku! Pantomina była śliczna.
— Ano, teraz zobaczymy tę sławną Karolę.
Antrakt się skończył, do jednej z lóż weszło kilku panów, poczęto się im przyglądać jako znanym sportsmenom i szykowcom.
— Jest i Kołocki z Kociem! — zauważył prezes, lornetując.
Wśród burzy oklasków wbiegła na arenę żonglerka, cała jak wąż złocisty, w błyszczących tryko-