Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jej matka, dziedziczy po niej.
— Cóż hrabia? — rzekł prezes.
— Struty. Klął, obiecał matce wziąć na siebie wszystkie koszta i pojechał z Kołockim.
— Jakkolwiekby to było, rad jestem być w swojej skórze, a nie w jego! — zakończył prezes.
— Żegnam państwa! — ukłonił się malarz.
Oni wsiedli do powozu, on poszedł pieszo.
Wcześnie jeszcze było, rozmyślał, co robić z resztą wieczoru. Różne twarze i postacie kobiece majaczyły mu w myśli, nie mógł się na żadną zdecydować. Tak idąc, zamyślony, potrącił kogoś, spojrzał, był to Andrzej Sanicki.
— Dokąd?
— Szukałem Markhama, siedzi u Dąbskich. I poco on sobie tę gęś bierze!?
— Ano, ma wenę czy pech — kocha się w pannie z towarzystwa!
— Ano, może się z nią ożenić, mieć, trzymać, ludziom się pochwalić. Całe życie kocham się w mężatkach, djablo mi to czasem dokuczy, jak kłusownictwo królowi kurkowemu. Zazdroszczę mu! A pech? Ano, chwal się tu i ciesz, i pilnuj jednej całe życie! Podle jest świat urządzony! Wiesz, idę z cyrku. Karola się zabiła. Mdli mnie dotychczas; pójdź chyba do knajpy!
— Zabiła się? Nie widziałeś mego starego i żony?
— Owszem! Wyszliśmy razem. Ale była chwilę i pani Celina.
— Sama? — spytał żywo Andrzej.
Radlicz sekundę się zawahał.
— Chyba, że sama, nie uważałem.
Andrzej stanął.
— Maksa nie było?
— Nie uważałem! — powtórzył Radlicz.
— Dobranoc ci! — mruknął Sanicki, skręcając na Królewską.
W domu nie spodziewano się go. W małym gabinecie prezes czytał gazety, Kazia naprzeciw niego