Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.

szyła bieliznę dla protegowanych Ramszycowej. Gdy wszedł, spojrzała na niego prawie z przestrachem, prezes z podziwem.
— Co się stało? Czy i w teatrze ktoś się zabił?
— Nie, alem się znudził. Mam głowę zajętą interesami, poszedłem do Markhama.
— On dziś u Dąbskich — wtrąciła Kazia. Może pan bez kolacji?
— Bez.
Wstała natychmiast i wyszła.
Po chwili znalazł w jadalni zastawioną przekąskę, Kazia gospodarzyła przy bufecie, podała mu sama herbatę. Spojrzał na nią i poczuł wyrzut sumienia za szorstką rozprawę na ulicy. Postanowił być uprzejmym.
— A zatem pojutrze wizyty? — rzekł. — Zaczniemy od wujostwa Dąbrowskich. Brat mojej matki i jego żona, dwoje bezdzietnych smakoszów. Druga wizyta gorsza, u Wolskich — brr, co za osie gniazdo. Stary safanduła, pięć córek, starzejących się w panieństwie, i matka, zła za sześć! Tam zgóry nienawidzą pani.
— Mnie? Dlaczego?
— Bo roili całe lata, że się z jedną ożenię, i wszystkie kochały się we mnie.
— Musimy tam bywać?
— Jakże! Krewni, cioteczna siostra matki.
— A ojca rodzina?
— Jest stryj, urzędnik w banku. Ma młodą żonę i czworo dzieci, katów i wisielców zarazem, bo katują rodziców, a warci wszystko czworo szubienicy, tak są niesforne, rozpuszczone i samowolne. Ojciec tam nigdy nie bywa, bo go to zanadto drażni, ja czasami chodzę, jak do domu warjatów. Będziemy potem u Markhamów, u Winnickich, u Dąbskich, u profesora Kęckiego.
— U doktora Downara? — szepnęła.
— Owszem, ale ja tam nie lubię bywać! On mruk, ona jędza!