Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/117

Ta strona została uwierzytelniona.

Prezes, zdziwiony rozmównością syna, wszedł do jadalni.
— Dajno i mnie, córuś, herbaty! — rzekł wesoło. — Starzeję się — coraz mi lepiej w domu — z wami!
— Jeszcze ojciec partji do winta nie dobrał! — zaśmiał się Andrzej.
— W tym roku zbiorę winta u siebie. Mamy gospodynię, trzeba ludzi ugościć.
— Winszuję! Fiks — w niedzielę może! No, mam nadzieję, że gospodyni pierwsza zaprotestuje.
— Ja? Przeciw ojcu? Cóż znowu!
— Przeciw mnie zatem! — Spojrzał na nią już niechętnie i spotkali się oczami.
Zatrzymał na niej wzrok, raz pierwszy uważniej.
— Jakie to młode! — pomyślał i wzrok mu złagodniał.
— Pani sama nie lubi tłumu i nie da sobie rady z temi fiksami! — dodał. — Ja bezwarunkowo nie będę miał czasu na tę cotygodniową pańszczyznę.
— No, no, nie buntuj się przed czasem! — rzekł prezes. — Na dziś dobranoc, dzieci!
Zegar wybił jedenastą. Stary wyszedł, Kazia sprzątała w bufecie, Andrzej siedział zamyślony, paląc papierosa.
— Była z Maksem w cyrku! — myślał i czuł dziką wściekłość, chęć zemsty, dokuczenia sobie i swej miłości zdradzonej.
— Dobranoc! — rzekła Kazia.
Wstał żywo i podał jej rękę. Trochę zdziwiona, wyciągnęła dłoń do uścisku. Zatrzymał ją i spojrzał jej w oczy.
— Niktby nie uwierzył, żem od sześciu tygodni żonaty i nie znam ust mojej żony! — rzekł.
Poczerwieniała gwałtownie, cofnęła rękę, źrenice jej zamigotały gniewem.
— Ale sumę, dla otrzymania której z woli matki swej pan się ożenił, dostał pan.