Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/119

Ta strona została uwierzytelniona.
IV.

Kazia, ubrana na wizyty, zajrzała do gabinetu teścia, żeby się pożegnać. Obejrzał krytycznie jej strój i wygląd.
— Suknia dobra, aleś ty, córuś, mizerna i blada, i oczki zmęczone, jakby płakały. Co ci? Straszno? Czyś niezdrowa?
Poczerwieniała, próbowała się uśmiechnąć.
— Trochę straszno, ale się oswoję. Dowidzenia.
W przedpokoju Andrzej na nią czekał milczący, chmurny. Zeszli, wsiedli do powozu i jechali obok siebie, nie mówiąc słowa.
Gdy wysiadali na Chmielnej, chciał jej podać rękę, usunęła się z widoczną niechęcią i weszła w bramę. Dąbrowscy mieszkali na drugiem piętrze, otworzyła służąca i powitała Andrzeja jak domowego.
— Są państwo oboje. Proszę do sali!
Przedpokój był ciemny, jak zwykle — jak zwykle też mieszkanie miało specjalny zapach warszawskich mieszkań, mieszanina naftaliny, gazu i kuchni. Sala miała stereotypowe meble, dywan, lampę na stole, przykrytym serwetą, fortepian, na którym nikt nie grywał, na oknach dwie palmy, które mogły być równie dobrze blaszane lub papierowe, tak były sztywne i zakurzone.
— To ty, Andziu! — rozległ się zasapany głos kobiecy, i do sali wtoczyła się Dąbrowska, wołając żywo do służącej — budź pana!