Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.

cię wszystkiego nauczę. Ach, wy, wieśniacy, rajskie macie życie i za darmo. Jaki nabiał, a jaja? Po czemu?
W ten sposób rozmawiały pół godziny.
Nareszcie Andrzej dał hasło odwrotu, ale jeszcze zeszedł kwadrans, zanim się pożegnali, obiecawszy przyjść w niedzielę na obiad, dany na ich cześć.
Dąbrowska jeszcze przez drzwi wołała:
— A nie zapomnij przysłać mi próbki masła.
Przyjemna szykuje się niedziela! — mruknął Andrzej — obiad familijny.
Przy wsiadaniu do powozu znowu jej chciał podać rękę, usunęła się, tedy wybuchnął:
— Trędowaty nie jestem, nie zarażę dotknięciem.
Milczała.
— Czy pani postanowiła mi nie odpowiadać?
— Pan o nic nie pytał.
— Pytam zatem, czy pani nie raczy ze mną mówić?
— Bez koniecznej potrzeby, nie!
— Ostrzegam, żeby to pani na złe nie wyszło.
— Nic gorszego spotkać mnie nie może.
Żachnął się i umilkł. Po chwili przyjechali na Nowy Świat. Wolscy mieszkali na drugiem piętrze; otworzył lokaj; państwo są w domu.
Taki sam ciemny przedpokój, ten sam zaduch naftaliny i gazu, salon był trochę inny, boć były panny w domu, potrzebna była reklama talentów i estetycznych aspiracyj. Fortepian był otwarty, była jedna snać przybrana za muzykalną, ekran z wyhaftowanym jakimś cudakiem ptasiego rodu zasłaniał pół pieca, stół zdobiły popielniczki, drewniane noże do papieru i t. p. przedmioty sztuki, stosowanej bardzo elementarnie przez drugą zapewne pannę Wolską, nareszcie ostentacyjnie leżała rozłożona książka na kanapie, jakby przed chwilą czytająca wstała.
Kazia wzięła książkę do rąk i spojrzała na tytuł: „Korzon: Wewnętrzne dzieje Polski“.
Zaczęła ją przeglądać, ale chociaż otwarta była w połowie, mało co kart było przeciętych.