Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/122

Ta strona została uwierzytelniona.

Oczekiwanie się przedłużało. W głębi mieszkania słychać było ruch, szepty, dyskretne śmieszki, wreszcie ukazała się mama Wolska.
I ta była tuszy okazałej, otyłość jeszcze bardziej uwydatniała suknia obcisła, modna toaleta młodej matki dorastających córeczek.
Kazia mimowoli przypomniała sobie zdanie Radlicza: „Warszawianka pod starość, jak się spasie, to na pokaz; jak wychudnie, to na postrach!“
Powstała na powitanie, pani Wolską przeszyła ją wzrokiem, potem krytycznie obejrzała toaletę i majestatycznie podała jej dłoń.
— Bardzo mi miło poznać nowego członka rodziny! Jakże się pani Warszawa podoba?
Kazia się uśmiechnęła! Ile razy posłyszy dziś to pytanie.
— Nie pierwszy raz tu jestem! — odparła. — Chociaż, co prawda, mało jeszcze znam miasto.
— Bywacie zapewne często w teatrze? Prawda, że jeszcze nie sezon. Zaledwie od tygodnia wróciliśmy z wód, nie mogę się jeszcze połapać.
— Była ciocia, jak zwykle, w Trenczynie? — spytał Andrzej.
— Nie. Doktór Morawski wyprawił nas do Zoppot. Jadźka była bardzo osłabiona. Wiesz, pożegnaliśmy w Dreźnie Zośkę. Została dla malarskich studjów. No, i wiesz zapewne, że i Jadźka nie długo z nami zostanie!
— Nie wiem, ale z góry życzenia składam.
— W Zoppot poznaliśmy pana Bukowskiego. Zamożny obywatel z Ukrainy! Są po słowie!
W tej chwili weszły do salonu dwie panny, przeciętnie przystrojone, przeciętnie ubrane, przeciętnie szykowne i eleganckie. Szczęśliwa narzeczona, pokazująca ostentacyjnie tradycjonalny zaręczynowy pierścionek z turkusem, miała smętny, rozmarzony uśmiech na twarzy, druga kokietowała fryzowaną grzywką, zalotnem spojrzeniem i figurą toczoną.