Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/124

Ta strona została uwierzytelniona.

Ukazały się jeszcze dwie panny. Najstarsza Liza, która od paru lat uderzyła w dewocję i najmłodsza Terenia, uparcie udająca podlotka.
Przez szparę w drzwiach obejrzały już gościa, przyłączyły się do krytyki! Gadały i gadały, aż się zjawił Wolski z biura; opadły go jak sroki, trzepiąc wszystkie naraz.
Wolski, zahukany, zmęczony pracą, słuchał półuchem — myśląc, żeby jak najprędzej zjeść obiad i pójść na winta.
— Kiedy oddamy wizytę? — spytał obojętnie.
— Nic pilnego. Ja sobie wcale bliższych stosunków nie życzę — zdecydowała pani. — Smarkata wcale mnie ciotką nie nazywała, nosa drze! Co to się takiej gęsi zdaje! Nędzarka, podobno na wyprawę dał prezes, a teraz tony przybiera. Biedny Andrzej, żal mi go.
— Prezes mi mówił, że z synowej bardzo rad — bąknął Wolski.
— Co miał powiedzieć. Nie znasz Sanickiego, czy on kiedy mówi, co myśli? Stary hipokryta!
— Co nam do tego? Wizytę złożyli, chcecie tam bywać, bywajcie, nie to, nie. Ja na winta do starego pójdę, bo mię zaprosił, a teraz dawajcie obiad, bo muszę jeszcze wieczorem wstąpić do biura.
Nowożeńcy tymczasem wstępowali w progi stryjostwa Sanickich.
Tu do zapachu naftaliny i gazu dołączał się zapach dzieci. Gdy weszli, ujrzeli w głębi przepokoju dwoje starszych chłopaków w gimnazjalnych bluzach; popychali się, kto pierwszy zobaczy i pozna gości, i rzucili się w głąb, krzycząc z całych płuc:
— Mamusiu! To nie krawcowa, to Andrzej z jakąś panią. Niech mamusia się duchem ubiera.
— Feliś, będziecie cicho! — odpowiedział głos kobiecy. Obudzicie Maniusię. Nie wychodźcie do sali.
Ale chłopcy już byli tam razem z gośćmi. Obejrzeli Kazię i zaczęli gimnastykować się po meblach, rozmawiając poufale z Andrzejem.
— Ojca niema? — spytał.