Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/134

Ta strona została uwierzytelniona.

— Kiedyś, kiedyś! Prawda, pisałaś! No, ale potem on przepadł. Jakiś student! Aha! Pamiętam! No — więc to — to! I tyle! Więc wrócił? Jest w Warszawie?
— Nie! Od dwóch lat nawet pisywać przestał do babki.
— I to w nim ty się kochasz! Cha, cha, cha! Wierzę, że nawet Andrzej ci na to pozwala!
Śmiała się, śmiała, aż na tę wesołość wpadły siostry, pytając, co się stało.
Szczęściem dla Kazi, ukazała się jednocześnie Leontyna z wielkiem pudłem:
— Proszę pani, przynieśli od krawcowej!
— Nareszcie! — krzyknęła Tunia. — Pokaż, pokaż!
— Mamo, Emilko! Chodźcie! Mam nareszcie zielony kostjum! Zaraz go zmierzę. Leontyno, rany Boskie, gdzie klucze? Daj nowy gorset!
Już zapomniała o zabawnej, pysznej anegdocie z romansem Kazi, a nawet o niej samej.
Pewnie nie zauważyła, kiedy się z nią pożegnała, i o cudo, nie przeprowadziła do przedpokoju na dwa słówka!
Prezes spotkał Kazię na ulicy i wyznał szczerze:
— Wiesz, zatęskniłem za tobą i wyszedłem na poszukiwanie. Cóż, bardzoś zmęczona?
Taka szczera radość i serce patrzało na nią ze starych oczu teścia, że uśmiechnęła się do niego.
— Zmęczona nie, ale znudzona. Niech ojciec zgadnie, ile razy mnie zapytano, jak mi się podoba Warszawa?
— Ano, każdy i każda. No, a gdzież ci było najznośniej?
— U stryjostwa.
— Co! W tym instytucie moralnie zaniedbanych dzieci. Winszuję.
— Doprawdy! Stryjenka wesoła i dobra, stryj poważny i myślący, a dzieci nie wydały mi się gorzej rozpuszczone od naszej Zosi w Górowie.