Ocieska leżała na otomanie w swym saloniku obok pracowni i czytała.
Była to osoba ni młoda, ni stara, ni brzydka, ni ładna, wysoka, szczupła, ubrana niedbale, z twarzą zmiętą, bardzo charakterystyczną, do której przyrósł grymas sarkazmu.
W bluzie roboczej, jak odeszła od stalug, odpoczywała, czytając i dozorując zarazem spirytusowej maszynki do kawy.
Zachodzące słońce oświetlało salonik, a szczególnie padało całą masą purpury na portret Rozy Bondeur, zdobiący przeciwległą ścianę. Oprócz tego portretu wzdłuż innych ścian wił się cykl obrazów, kopje średniowiecznego Tańca Śmierci. Zresztą umeblowanie pokoju stanowiły przeważnie książki. Pełno ich było po stołach, szafach, półkach; nawet na podłodze.
Przez uchylone drzwi widać było pracownię i jakąś podmalówkę na stalugach.
Syczenie kawy w maszynce oderwało uwagę Ocieskiej od książki. Zdmuchnęła płomień.
W tej chwili ktoś do drzwi zapukał i nie czekając pozwolenia, ukazał się w progu Radlicz.
— „Sąsiadko, witaj! Co mi świat!“ — zanucił, wchodząc.
Ocieska coś zamruczała, nie przerywając czytania.
— Przyszedłem do kolegi, a raczej do jego bibljoteki! — mówił, niezrażony lub nawykły do jej
Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/137
Ta strona została uwierzytelniona.
V.