Na balkon za panią Celiną wyszedł Andrzej. Na ulicy było już pusto — naprzeciw w kamienicy wszystkie okna już ciemne. Nareszcie byli sami, bo o tych dwoje w salonie się nie troszczyli.
Pani Bella grała hałaśliwie, uszczęśliwiona bezwstydem piosenek, Radlicz przywiózł świeżo z Paryża nowy ich zapas...
— Musi mi pan tekst przepisać, ten o rakach szczególnie — zawołała, śmiejąc się jak szalona. — Chodźmy już! Obowiązek spełniony!
— Może dziś mam przepisać, jeżeli wolno odprowadzić — rzekł.
— A naturalnie dziś, dziś! — odparła, zbierając rękawiczki.
Lokaj za nimi zamknął i zaryglował drzwi i gaz w przedpokoju zgasił. Oni zeszli, nucąc na schodach. Ulice były puste i głuche, ruszyli pod rękę, pieszo, na Mazowiecką.
— Ciekawam, okropnie ciekawam epilogu... tam — rzekła pani Bella — Cesia głupstwo robi, że to lekko traktuje!
— Bo może i nie bardzo dba — zaśmiał się Radlicz.
— Gorzej, bo zanadto sobie wierzy. Mówiłam jej: strzeż się sakramentu! Wyśmiała mnie. Ano, zobaczymy.
— Ja tylko ciekawym argumentu, jakiego prezes użył, by syna do małżeństwa doprowadzić, a tego właśnie nikt się nie dowie.
— Ba, Cesia nawet nie wie. No, tej młodej pani życia nie zazdroszczę, jeżeli będzie kochała.
— Czyż koniecznie ma kochać męża?
— Takie panny ze wsi są zwykle karmione chlebem czarnym i... cnotami. Ogromnie się cieszę z tego skandaliku... Odegramy w nim rolę — zobaczy pan! Czy aby ładna będzie?
— Nawet tego pani Celina nie ciekawa. Wspomniałam — ramionami ruszyła — je m’en fiche! — rzekła. Co prawda, nawet Andrzej tego nie wie.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/14
Ta strona została uwierzytelniona.