Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/140

Ta strona została uwierzytelniona.

— Pani wychodzi? — spytał.
— Czekam na panią Sanicką.
Spojrzała na Radlicza, jakaś myśl przeszła jej błyskawicą przez głowę.
— Aha! Szekspir! — mruknęła.
Radlicz poczerwieniał jak student.
— Co pani ma za posądzenia? Skądże mogłem wiedzieć, że pani Sanicka tu będzie?
— Nie mam żadnych posądzeń! Czekaj pan! Nie mój interes!
Wyszła do pracowni i wróciła po chwili, już przebrana jak na wizytę. Radlicz siedział zamyślony.
— Pani drwi ze mnie, ale który z nas, artystów, nie zachwyciłby się panią Sanicką! Nie zdarzyło mi się spotkać w życiu tak uroczej twarzy, tak ślicznego w całości typu kobiecego.
— Taak! A Baumblattowa!
Radlicz skoczył, jakby mu kto nadeptał na odciski.
Baumblattowa była to podżyła piękność wschodnia, nieszczęsny, fatalny kaprys z przed kilku lat, wstyd i śmieszność całej jego karjery miłosnej. Spojrzał wściekły na drwiącą twarz Ocieskiej.
— Żebym wiedział, kto mi tę babę przylepił!
— Tak, to była nieudana fantazja. Chyba jako studjum de Walpurgisnacht.
— Ależ to fałsz, u licha!
— No, no, szanowny artysto, nie mnie okłamujcie, bom was widziała pewnego wieczoru w Łazienkach. Wysiedliście z powozu za mostem, nad stawem, i...
— A cóż pani robiła po nocy w Łazienkach?
— Hm, może byłam z kochankiem. W każdym razie nie profanowałam cudnej nocy księżycowej i słowiczych pieśni gruchaniem z takim poronionym Bożym tworem, jak Baumblattowa.
— Pani jesteś oprawcą! — zaśmiał się Radlicz, widząc, że się przed nią nie wykłamie.
W tej chwili zapukano do drzwi i weszła Kazia. Zeszczuplała i zbielała przez te parę miesięcy miejskiego życia, zdyszana była i zawołała od progu: