Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/142

Ta strona została uwierzytelniona.

— Co, znowu dobroczynna karota pani Markham?
— Broń, Boże. Myślę o małej Kostyńskiej!...
— Mam ją adoptować!
— I owszem, jeśli tego będzie warta! Tymczasem spróbować, czy warto ją kształcić na artystkę.
— Żeby popełniała w przyszłości takie kryminały jak malowane ekrany, patery, poduszki i t. p. ohydy, które ją doprowadzą do głodowej śmierci, a ludzkość do kompletnego zaniku poczucia artyzmu! Winszuję! Ja mam do tego pomagać!
Kazia zaśmiała się serdecznie.
— No, nie! Zapobiec raczej, jeśli nie ma talentu. Kostyński wszystkie troje dzieci mi oddał pod opiekę; biedak umiera, spokojny o ich los.
— Wierzę. Żeby był umarł, zanim się ożenił, jeszcze lepiejby zrobił! — mruknęła Ocieska.
— Kto jest Kostyński? — spytał Radlicz.
— Biedny grajek z orkiestry, wdowiec, suchotnik. Lokator z naszego domu!
— I w myśl zasady: nic w naturze nie ginie, autor trojga młodocianych suchotników — dopowiedziała Ocieska.
Kazia uderzyła ją rękawiczką po ręku.
— Nie szydzić z ludzkiej nędzy! Zresztą dzieci zdrowo wyglądają. Starszego chłopca umieściłam w szkole handlowej, drugi ma zajęcie w redakcji. Dziewczynką pani się zajmie. Jeśli ma talent, tu zostanie, w przeciwnym razie mam dla niej lokatę w Galicji.
— Niech mi ją pani przyśle jutro! — z westchnieniem zwalczonego egoizmu i lenistwa rzekła Ocieska.
— Dziękuję. Pani pozuje na nieużytą, ale już się na tem poznałam! — uśmiechnęła się Kazia.
Piła kawę, spiesząc się. Widocznie denerwował ją uporczywy wzrok Radlicza.
— Pani już nie bywa konno w Alejach? — rzekł.
— Owszem, codzień, tylko zmieniłam godzinę, żeby nie spotkać znajomych.