Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/143

Ta strona została uwierzytelniona.

Było to dobitne. Dla złagodzenia, dodała:
— Słyszał już pan Cafieri?
— Tak! W „Cavalerii“ i jestem zachwycony.
— My mamy być pojutrze na „Carmenie“.
— Bardzo nowa, świeżutka opera! — zaśmiała się Ocieska.
— Dla mnie będzie nowa. Byłam w życiu trzy razy na operze.
— Nie może być?
— A najwyżej dziesięć razy w teatrze.
— Żartuje pani?
— Nie. Doprawdy. Nie miałam kiedy używać tej rozrywki. Jestem przecie dzika wieśniaczka.
— A teraz? Woli pani wieczory w domowem kółku.
— Tak! Wolę samotność i ciszę niż gwar i tłum. Nie nudzę się nigdy sama z sobą, a często z ludźmi nawet bardzo zabawnymi!
To było znowu dobitne i cięte i znowu dla złagodzenia dodała:
— Zresztą mało mam wolnych wieczorów. Wtorki u pani Ramszycowej, czwartki u Markhamów, niedzielę u Dąbskich, w sobotę sami przyjmujemy. Dodać do tego różne sesje teścia i fabrykę męża, na teatr już niema czasu. No, już idę — zakończyła, wstając i naciągając rękawiczki.
Radlicz powstał także i pożegnał panie.
Zaraz za nim one wyszły. Przed bramą czekał powóz.
— Phi, taka parada! — rzekła Ocieska.
Idée fixe mego teścia — odparła Kazia. — Przyśniło mu się, żeby mnie tramwaj przejechał i nie pozwala wieczorem iść pieszo. Co prawda, i ja się boję ulicy. To dziwne, u siebie na wsi nie wiedziałam, co strach. Bywałam wśród piorunów w polu, na cmentarzach w noc ciemną, błądziłam w zadymkę, unosiły mnie konie, gonił rozszalały byk, nigdy nie doświadczałam tej zgrozy i lęku jak tu, gdy mi się parę razy trafiło wracać późnym wieczorem wśród ludzi.