Nic nie odrzekła. Złożyła napowrót suknie.
— No, a teraz cóż ja mam płacić? — spytał prezes wesoło. — On mnie wyręczył.
— To bardzo źle, bo ja miałam inny zamiar.
— Co takiego?
— Mam biedaka bez zajęcia. Ślepy na jedno oko, był dwa miesiące w szpitalu. Możeby znalazł zajęcie w fabryce.
— Z żoną i sześciorgiem małych dzieci!
— Nie — tylko troje!
— Tylko! — uśmiechnął się. — Niechaj się zgłosi — wezmę go!
Spojrzała na niego poczciwie, wdzięcznie i zrobiło mu to przyjemność.
— Tak, ale to wszystko ja, a ojciec co? — zagadnął.
— Czekam. Ojciec doda stróżowi dwa ruble miesięcznie, bo mu się onegdaj urodziło siódme dziecko!
— Cóż ja temu jestem winien! — oburzył się komicznie prezes. — No, stało się, dam, ale mu zapowiedz, że za ósme i t. d. będę zmniejszał po rublu. No, i patrzcie, jak ta kobieta umie robić interesa. Z jednej maszyny naciągnęła trzy! Zmykam!
Pocałował ją serdecznie i wyszedł.
Andrzej chwilę pozostał, wreszcie rzekł krótkie „dobranoc“, i Kazia została sama.
Włożyła napowrót stroje do szafy, popatrzyła na nie z niesmakiem, zamyśliła się, wydobyła z głębi tekturowe, spore pudełko, postawiła na stole i obejrzawszy się, że drzwi zamknięte, otworzyła. Uderzył ją zapach ziół suchych, zapach skoszonych łąk, zżętych zbóż. W pudełku był olbrzymi pęk kłosów i polnych kwiatów, a na tej pościeli leżał złożony starannie jej roboczy strój górowski, błękitna płócienna bluza, skórzany pasek, prosty, słomiany kapelusz. Popatrzała długą chwilę na „stroje“, potem przyłożyła twarz do kwiatów, wciągając chciwie w nozdrza ich zapach i tak pozostała myślą bardzo daleko i od wesela Markhama, i od kredytu u Hersego, i nawet od swych dobroczynnych zajęć...