Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/155

Ta strona została uwierzytelniona.
VI.

Pewnego dnia, w późnej jesieni, Andrzej wracał o zmroku z Grodziska, gdzie w fabryce spędził cały tydzień. Może widok młodej pary małżonków nastroił go sentymentalnie, ale wracał, marząc o pani Celinie i wprost z dworca do niej zajechał.
Zastał ją w buduarze samą; nie wstała z fotelu, leniwie podała mu rękę.
— Cóż to — niełaska? — spytał z uśmiechem.
— Chociażby, nie udawaj, że cię to obchodzi! — odparła, cofając rękę od pocałunków.
— O, widzę, że moja pani się dąsa. Za co? Com zawinił?
— Nic — nudzę się. Wyjeżdżam do słońca. Humor mam, jak to niebo tutejsze. Pocom tak długo siedziała, nie rozumiem. Nie było dla kogo ani dla czego.
Spojrzał na nią urażony, zmrożony tem przyjęciem, tak różnem od spodziewanego. Czuł, że będzie „scena“, której nienawidził.
— Czy się coś w twem życiu zmieniło? — spytał z wymówką.
— Pytasz? A cóż z dawnego pozostało?
— No! Chociażby ja! — odparł, starając się nadać rozmowie ton żartobliwy. Czy ja już nie wystarczam.
— Ty — alboż ty jesteś dla mnie! Non mon cher! Straciłam cię od lata. No, i nic dziwnego: młoda żona, obowiązki światowe i rodzinne względy, zre-