Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/16

Ta strona została uwierzytelniona.

— I jakże, i ty potrafisz jej kłamać uczucie! Poco? Dlaczego?
— Jam nigdy nie kłamał i nie skłamię.
— Więc któraż się zgodzi, prawdę wiedząc.
— To rzecz ojca. On wie, jakim jestem i że ustępstwa żadnego od honoru nie uczynię.
— Szkoda mi ciebie. Bardzoś młody i niedoświadczony, gdy tak lekko do tego przystępujesz.
— Czy lekko, to ja wiem, alem nie zwykł się uchylać od żadnego zobowiązania. Byłem może kiedyś lekkomyślny, dziś nie. Ale to nasze rodzinne sprawy. Niema nad czem rozpaczać, stało się!
Pani Celina zrozumiała, że temat był wyczerpany, że ani słowa więcej rzec nie można, że teraz trzeba użyć całej delikatności i sprytu, by go nie urazić, by wpływ utrzymać, bardziej wzmocnić. Znała go doskonale od wielu lat, wiedziała, co czynić. Te dwa miesiące uczyniła mu jedną pieśnią rozkoszy i miłości.
W dzień wyjazdu prezes trochę niespokojny szedł do syna. Nie sprzeciwiał się Andrzej nigdy, tylko termin odkładał, przedłużał, zwlekał.
Zastał go zajętego pakowaniem rzeczy — i odetchnął.
— Zatelegrafowałem o konie! — rzekł.
— Gotów jestem! — odparł syn.
Zmierzyli się badawczym wzrokiem i prezes dodał po francusku z naciskiem:
— Ufam ci zupełnie, że dotrzymasz słowa.
Niazawodnie. Tylko ojciec wie warunki.
Uśmiech dziwny przemknął przez oczy prezesa.
— Wiem! odparł. — Bądź spokojny. Nie przegrywałem nigdy spraw jeszcze bardziej skomplikowanych.
Andrzej brwi zmarszczył. Ten uśmiech go gniewał i drażnił.
— Kiedy i gdzie jedziemy? — zagadnął szorstko.
— Za godzinę — nadwiślańską, niedaleko, ośm stacyj.
— Mam urlop z biura na trzy dni.